Dominika już mnie przestała upominać żebym coś napisała, tylko patrzyła z wymówką, a nawet odrobiną boleści. Postanowiłam więc znów się tu pojawić, chociaż z pewną tremą. Bo konsekwentna jestem jedynie w niekonsekwencji, i cóż ... mimo prób wciąż nie udaje mi się rozstać całkowicie z czekoladą, lub pleśniowymi serami. Poza tym ogarnęła mnie listopadowa niepewność ogólna, i mam wrażenie, że wszystkie - tak mniej więcej trzy - dania, którymi żongluję już tu opisałam. Ale Dominika (a ona jak już coś mówi to wie) tłumaczy, że w końcu chodzi o zapis zmagań żywieniowych. A od zmagań to ja jestem specjalistką. Weźmy na przykład nic. Nic wydaje mi się tematem na listopad idealnym, nie tylko w kuchni.
Najpierw dowcip opowiedziany mi przez Emilę, rzecz nieco wyjaśniający.
Wraca mąż do domu i pyta co jest na obiad.
- Nic - odpowiada żona
- Jak to? Przecież wczoraj już było nic!
- Ugotowałam na dwa dni.
PS1
Patriarchalna wymowa dowcipu, sugerująca, że odpowiedzialność za żywienie spada tylko na kobiety nie jest tematem tego postu.
NIC PO RAZ PIERWSZY czyli o tym jak mnie pokonała monodieta.
Część wakacji spędzałam w Indiach w ashramie i ponieważ dużo słyszałam o głodówkach oczyszczających, w pewnym momencie uznałam, że to świetne miejsce, żeby spróbować. Ale dowiedziałam się, że do takiej głodówki należy się przygotować długą monodietą - co oznacza, że je się jeden prosty posiłek dziennie (ryż i dal) prawie przez miesiąc. A mnie tylko tydzień został ashramowy, potem miałam dojechać do Pewnej Osoby, i dalej podróżować na północ Indii. Ale, myślę sobie, przecież ja zazwyczaj jem bardzo mało, jeden posiłek to żadne dla mnie wyzwanie. Otóż okazało się, że moje mało, to zdecydowanie więcej niż trochę ryżu i rozgotowanego grochu. Poza tym - czego się nie spodziewałam - to ograniczenie wywołało we mnie stany zaskakujące. Już chyba na drugi dzień, zamiast medytować, rozważałam, jaki smak z jakim pasuje, układałam w myślach całe jedzeniowe poematy. Nawet nie, żebym od razu czuła się bardzo głodna, ale jedzenia brakowało mi jako czynności mentalnej (odpadało rozważanie na co mam ochotę). A następnie już zupełnie straciłam siły i zainteresowanie czymkolwiek, głównie spałam. Nawet gadać mi się nie chciało. Nie byłam w stanie też czytać. Było to w jakimś stopniu wyzwalające - tak jakbym sama od siebie trochę się zwolniła. Pozostały resztki, w każdej wolnej chwili zapadające w sen. To oznaczało, że musiałam też zrezygnować, choćby w części, z tego co mnie we mnie uwiera. Na przykład z niestety normalnego u mnie zadręczania się, a co będzie ( w tym konkretnym wypadku z nerwowych prób zaplanowania dalszej podróży - co ani w Indiach, ani jak się jest mną, a tym bardziej mną podróżującą z Pewną Osobą nie jest możliwe). Jakoś po czterech dniach ustąpił mi ból głowy i czułam jak udrażniają mi się zatoki, zazwyczaj trochę zatkane. Wyraźnie czyściły mi się nerki. Niestety, o dobroczynnych właściwościach niejedzenia nie mogę się wypowiadać. Bo wytrzymałam tylko tydzień. W tym stanie zupełnego rozmiękczenia, kiedy patrząc w lustro dziwiłam się pobladłej, trochę mi obcej kobiecie, chyba nie byłabym nawet wyjechać z ashramu, o dalszych jazdach nie wspominając.
Ale doświadczenie było na tyle frapujące, że kiedyś je powtórzę. Znam osoby, które bez trudu wytrzymują miesiąc, a potem jeszcze kolejne dni głodówki tylko o wodzie. Na przykład taka Ela Król, która ryż i dal (najpyszniejszy jaki jadłam!) przygotowuje według tego przepisu.
A tu fachowo o postach.
Wielbicielem ryżu i dalu jest Pewna Osoba. Często gotuje ryż (brązowy) razem z łuskaną fasolką mung (ok. pół godziny), dodając pomidory i sypiąc obficie kurkumę, kumin, gorczycę i czarnuszkę.
Ja jeśli gotuję jednogarnkowo najpierw przygotowuję wywar z warzyw (marchewka, pietruszka, seler, por), a dopiero potem sypię ryż i wcześniej namoczoną fasolkę mung. (Pewna Osoba jako wyznawca działań spontanicznych w pogardzie ma wszelkie dokładne płukania i namaczania).
W każdym razie to danie jeśli ma przygotowywać do głodówki powinno być jak najmniej przyprawione i jak najprostsze.
PS2
Wynegocjowałam z Dominiką, że nie będę się fotograficznie rozwijać. Żeby uzyskać odpowiednie argumenty zgubiliśmy podczas wakacji aparat.
Agnieszka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz