sobota, 30 marca 2013

PLACKI Z PULPĄ WARZYWNO-OWOCOWĄ - bez glutenu, jajek i mleka

Wymyśliłam sposób wykorzystania pulpy warzywno-owocowej po produkcji soku. Ponieważ pulpa była mocno słodka bałam się wersji wytrawnej, postawiłam więc na bezpieczną wersję słodką. Muszę przyznać że byłam zdumiona, to jedne z najpyszniejszych słodkich placków jakie jadłam. Uważam, że można je zrobić, używając zamiast pulpy startych warzyw i owoców. Pewnie wystarczy wtedy nie dodawać mleka, lub dodać mniej.
To pierwszy przepis dla którego podaję popularne zamienniki, dla osób bez żadnej diety (Beata, specjalnie dla Ciebie), z wykorzystaniem łatwo dostępnych składników.

wtorek, 26 marca 2013

IMBIROWY SOK WARZYWNO-OWOCOWY

Z głębi szafki stojącej w najciemniejszym kącie wygrzebałam w końcu sokowirówkę. Otrzymaną w prezencie wieki temu, chyba z 10 lat, i nigdy nie używaną. Okazało się że czas jej nie sponiewierał i działa. Rezultat mnie usatysfakcjonował, sok robi się dość prosto i szybko. Mycie sokowirówki też nie jest problemem, jeśli zrobi się to od razu po użyciu wystarczy tylko opłukać.
Produkcja soku zmobilizowała mnie do wymyślenia co zrobić z pozostała pulpą owocowo-warzywną, wyrzucać jedzenia nie lubię. Placki zrobione z użyciem pulpy wyszły rewelacyjne, pokażę je Wam w następnym poście, bo bardzo jestem z nich dumna.

sobota, 23 marca 2013

QUINOA Z CUKINIĄ

Odkryłam w końcu sposób na pietruszkę, który niesie ze sobą dalsze możliwości eksperymentowania. Bo ja z pietruszką jakoś zaprzyjaźnić się nie mogę, chociaż doceniam czasem jej obecność w napojach, wywarach, nawet w plackach jest ok. Jednak jako świeżą posypkę zup czy warzyw, znacznie chętniej wybieram kolendrę, którą uwielbiam.
A w tym daniu znalazł się cały pęczek natki pietruszki, co uważam za swój sukces. Drugim sukcesem okazał się fakt, że tej pietruszki się nie czuło w trakcie konsumpcji. A wystarczyło tylko pietruszkę podsmażyć.

środa, 20 marca 2013

GŁÓD I ABSOLUTNIE NIEJADALNE KORALE

W powieści Toni Morrison Umiłowana jest scena, w której ostatnim życiowym głodem umierającej kobiety okazuje się głód kolorów.
"Zimy w Ohio były szczególnie ciężkie, jeśli się miało apetyt na kolory. Jedynego dramatu dostarczało niebo, bo liczenie na widoki Cincinnati  jako na zasadniczą radość życia było naprawdę niedorzecznością."
Przy polskiej przedłużającej się zimie, ja również na próżno wyglądam jakiegokolwiek urozmaicenia. A niebo, które - to prawda - jesienią i zimą potrafi  dać niesamowity spektakl, choćby dziś jest tylko szaro-burą pokrywką. Nie przynosi ratunku - już raczej dobija.
Głód kolorów, jest jednym z tych głodów, z którymi trzeba się obchodzić umiejętnie.
Są głody proste tym wystarczy dać to, czego się domagają. Są też głody oszukańcze - te karmione rosną. Tak jest z głodem posiadania, gromadzenia, z dziwacznym niepokojem, który nie pozwala powiedzieć: tyle mi wystarczy, więcej nie potrzebuję.
(Myślałam o nich, gdy natrafiłam na post na blogu Bei (tu) z apelem o niemarnowanie jedzenia. Temat mnie bardzo poruszył). Taki jest też głód słodyczy, o którym pisała Dominika. Czy wszelkie uzależnienia.
Ale mój głód kolorów jest z tych głodów, które dopominają się czegoś co choć ważne, zostało zarzucone jako niemożliwe. Jak kolory zimą.
Bo ani jaskrawe ubrania, ani zdjęcia z wakacji nie dają tego, co położenie się w słońcu w trawie. A nawet po prostu podlewanie roślin na tarasie i popatrzenie na drzewa, zimą nie tylko sprowadzone do szkieletów, ale też bardziej nieruchome.
W takim uparcie zimowym marcu jak ten, nie pomaga nawet pożeranie w różnych postaciach marchewek i - jeśli uda się kupić - kolorowych jabłek.
W związku z tym kiedy była u mnie w odwiedzinach moja dziewięcioletnia bratanica namówiłam ją do produkowania koralików z modeliny. Bo zawsze to przynajmniej można sobie kolory pougniatać.
Baśniowo kolorowe drzewo rozpadło nam się w czasie wygrzewania w piekarniku. Biało czarne guziki, które zamierzałam przyszyć do swetra zżółkły, wyczuwając najwyraźniej moje znużenie tymi dwoma kolorami. Ale i tak wyszło mnóstwo barwnych kulek.
Wszystko posmarowałyśmy olejem, żeby miało intensywniejszą barwę i połysk. Starym olejem słonecznikowym, którym Pewna Osoba dla zdrowia miał płukać usta, a zamiast tego gdzieś upchnął.
Wyobrażałam sobie, że wraz z tym starym olejem nasze modelinowe korale wchłaniają resztki - tak jak wreszcie przecież błoto wchłonie śnieg, a potem trawa błoto. Jak myśmy z Pewną Osobą with a little help of our friends wchłonęli nasze zimowe zapasy, tylko słoiki, te których nie będziemy dalej wykorzystywać są gorzej wchłanialne. Tak, tak wyobrażałam sobie że tymi koralami przypominam najbliższej, niezbyt malowniczej, okolicy, że pora już się otrząsnąć z tych szarości, pora się zdobyć na zielone pędy, i jaskrawe słoneczne światło. Bo ile mogą czekać moje cebulki kwiatów, naszykowane do eksperymentalnego trawnika, który ma dopiero powstać, na skrawku, nazywanym przez Władzia Ziemią Na Której Nigdy Nic Nie Rośnie?
Do tych swoich szamańskich zapędów Zośce się nie przyznałam. Bo to dziewczynka mocno stojąca na ziemi i nawet Wicia udało jej się przekupić cukierkami, żeby ją na sankach ciągnął.
Ją bardziej interesował czysto użytkowy aspekt naszej produkcji - choć jak wyciągnęłyśmy wciąż tłuste kulki z piekarnika, widać było, że raczej w to rękodzieło ustrajać się nie ma zamiaru.
I może to się wydawać temat zupełnie nie kulinarny, ale te korale, które sobie zostawiłam, do tej pory pachną trochę jak ciastka (co dziwne ten stary olej w połączeniu z modeliną dał całkiem apetyczny zapach), i jak się liście na drzewach i inne trawy nie ruszą, to ja nie zważając na to, że chyba mi nie wypada będę je nosić jako talizman, chroniący przed okropnym głodem kolorów, który gdy zbyt długo nie zaspokojony prowadzić może i do zupełnej apatii.


poniedziałek, 18 marca 2013

BLOK CZEKOLADOWY

Skoro już się przyznałam do swojego uzależnienia, to jeszcze jeden przepis. Tym razem jednak nie można go potraktować w kategorii wytrawny, jest zdecydowanie słodki. Inspiracja u Arniki i u Sowy, ja sobie z tych dwóch przepisów skompilowałam swój własny. Nieco prostszy, bo nie chciało mi się robić polewy.

sobota, 16 marca 2013

SŁODKIE CZY WYTRAWNE? - o przyzwyczajeniach słów kilka

Muszę w końcu to powiedzieć jasno i bez ściemy. Jestem uzależniona od słodyczy i odkąd pamiętam zawsze byłam. Jeszcze dwa lata temu słodziłam herbatę 2 kopiastymi łyżkami cukru!! A wieczorami kiedy nagle w domu zabrakło ciastek, pomimo wielkiego lenistwa zakładałam kurtkę i biegłam do najbliższego jeszcze czynnego sklepu po coś słodkiego (im bardziej sztuczne tym lepsze).
Kiedy przysięgłam sobie zmianę diety właśnie to stanowiło dla mnie punkt kluczowy. Oczywiste było, że jeśli chcę wytrwać w diecie czas dłuższy, muszę sobie zapewnić jakieś słodycze z nią zgodne. Odmawianie sobie tego mijało by się z celem, w chwili głodu po prostu znów zbiegłabym do sklepu po te cholerne ciasteczka. Od początku więc nie zakładałam w tym kierunku szczególnych wyrzeczeń,  nie było moim celem odzwyczajenie się od słodyczy, tylko samodzielna produkcja zgodnych z moją dietą. I w ten sposób to działa już półtora roku, kiedy tylko mam na to ochotę obżeram się słodkim bez ograniczeń - dbam tylko o to, żeby były to suszone  lub świeże owoce, ciasta lub ciastka bezglutenowe, bez jajek, bez mleka, słodkie desery z orzechami, ziarnami, miodem.
Zrobiłam niedawno ciastka i ciasto dla trochę szerszego grona, głównie po to żeby mieć co jeść w trakcie spotkania, ale bardzo też lubię gdy ktoś próbuje moich wypieków (najbardziej oczywiście lubię jak pożera z nieukrywaną przyjemnością).
Znajoma spróbowała:
- Dobre, takie niesłodkie, lubię takie.
Potem znajomy:
- Takie wytrawne, bardzo smaczne.
W chwili paniki pomyślałam, że zapomniałam posłodzić. Potem przypomniałam sobie, że przed wyjściem z domu próbowałam i było słodkie. To może nie wymieszałam dokładnie, zawsze coś potrafię skopać. Wróciłam do domu, spróbowałam jeszcze raz - słodkie. Zapytałam Adama, powiedział że dobre jak zwykle.
Rzecz się nieco rozjaśniła, kiedy ostatnio, po półtora roku diety, pierwszy raz kupiłam ciastka w sklepie - amarantuski słodzone miodem, ekologiczne, za kupę kasy. Rozpakowałam, spróbowałam - o matko, jakie słodkie, sam ulepek, nawet nie czuć amarantusa.
A morał tej historii? Bez morału - może tylko taki, że każde przedsięwzięcie, dość konsekwentnie przeprowadzone, może mieć swoje niespodziewane skutki uboczne. W tym przypadku bonus, którego nie oczekiwałam, ale który powitałam z uśmiechem.

środa, 13 marca 2013

BURAK CZY NIE BURAK

Bardzo mnie to ciasto rozczarowało, naprawdę.
Nie, nie smakiem, ten był w porządku. Ale KOLOREM, przecież miało być czerwone. Albo różowe przynajmniej. Albo chociaż odrobinę pomarańczowe. 
I takie było, ale tylko do momentu włożenia do piekarnika. Potem stopniowo ciemniało, a róż przestał być widoczny. W rezultacie wyszło zupełnie normalne ciasto. No właśnie NORMALNE, a miało być takie piękne, niepowtarzalne i odjechane.
Żeby zrekompensować jego niedostatek kolorystyczny, to sposób produkcji był tym razem niepowtarzalny. Ponieważ tego dnia miałam do zrobienia jeszcze ciasteczka, było dosyć dużo kaszy do zmielenia na mąkę. Młynek mam piękny, pokazywałam już go kiedyś na zdjęciu, ale jego uroda nie do końca rekompensuje ćwiczenia fizyczne jakim trzeba się poddać przy produkcji mąki. Próbowałam namówić Adama na te ćwiczenia, w końcu odrobina gimnastyki nikomu jeszcze nie zaszkodziła, a wręcz przeciwnie. Adam jednak nie okazywał entuzjazmu. Żeby ostatecznie pozbyć się problemu, wręczył mi dumnie wkrętarkę, oznajmiając, że się świetnie do tego celu nada. W pierwszym odruchu chciałam zrobić awanturę, dlaczego chce durnia ze mnie zrobić, w końcu wykształcenie techniczne mam i wiem, że wiertarka a młynek to dwie różne rzeczy, które do siebie w żaden sposób nie pasują. Potem jednak zastanowiłam się, przed oczami stanęła mi wizja godziny, dwóch, trzech mielenia, mielenia, mielenia. Przypomniałam sobie też ostatni seans mielenia starej kaszy przy wspólnym cieście z Agnieszką. Szybka decyzja.
- Mielimy - mówię - ale razem, sama tego nie zrobię. Nie chcesz mielić ręcznie, to chociaż od wkrętarki się nie wymigasz.
Końcówka młynka została włożona do wkrętarki, szczęśliwie pasowała i południe zastało nas przy akcji następującej: ja siedzę na podłodze, trzymam młynek obydwoma rękami, Adam stoi nade mną i wierci. Jeżeli sposób ręczny mielenia nasuwał Ci pewne skojarzenia, to co powiesz na to droga Agniesiu?
Sposób okazał się nie tylko malowniczy ale również piekielnie skuteczny, przynajmniej w porównaniu z mieleniem ręcznym.
Ciasto powstało wg sugestii pinkcake na temat połączenia marchewki i buraka w jednym cieście. Moje jest oczywiście bez jajek, mleka i glutenu.

poniedziałek, 11 marca 2013

WIOSNA IDZIE?

WIOSNA IDZIE - taki roboczy tytuł otrzymał post, kiedy wydawało się że rzeczywiście idzie. Zdążyłam tylko parę koktajli zrobić i szybko okazało się że radość była przedwczesna, słońce znikło, a na tarasie gdzie już prawie wynosiłam moje ziołowe uprawy, znów zaległa gruba warstwa śniegu i ślady naszych blokowych kawek i srok wydeptane na śniegu do małej miseczki, w której Adam wystawił im jakieś smakołyki. A ja znów musiałam się zakutać w ciepłe koce i przestawić na napoje rozgrzewające, chociaż o winnych grzańcach niestety na razie muszę zapomnieć.
Po orzeźwiających napitkach pozostał jedynie ślad fotograficzny...

sobota, 9 marca 2013

LEKKIE ŚNIADANIE

Trafiłam na ten przepis przypadkiem, dotyczył diety, właściwie głodówki. Ja co prawda żadnej diety nie planuję, oprócz tej swojej własnej, codziennej, którą sobie pracowicie ułożyłam jakiś czas temu. No ale nie traktuję jej w kategoriach czasowej diety, tylko raczej jako sposób żywienia i nie zakładam kiedykolwiek jej przerwania, co najwyżej delikatne modyfikacje. Ale przepis - z bloga Vegan Monkey bardzo mi się spodobał. Jest taki śniadaniowy - błyskawiczny w przygotowaniu i w jedzeniu. Ja rano nigdy nie mam dużo czasu, a staram się nie wychodzić z domu bez śniadania (co nie zawsze mi się udaje). A wystarczy mieć tylko pod ręką jabłko i banan.

czwartek, 7 marca 2013

DANIA STAROPOLSKIE

Tym razem cytat. Przepis szczegółowy. Nie wypróbowałam. Wypróbowywać bym nie radziła - jeśli ktoś by taką gęś przyrządził, bardzo by mi swoją odwagą zaimponował. Ale cytat tak mnie rozbroił, wręcz na łopatki rozłożył, że postanowiłam go puścić w obieg.

„Gęś czarna, którą u pomniejszych panów zaprawiano tak: kucharz upalił wiecheć słomy na węgiel, w niedostatku czystej z buta czasem na prędce wyjętej, przydał do tego łyżkę lub więcej miodu praśnego, przylał wedle potrzeby jakiego octu mocnego, zmięszał z ową słomą spaloną, zasypał pieprzem i imbirem, a zatem stała się gęś czarna, potrawa bardzo wzięta owych czasów i podczas największych bankietów używana. Nikt mi nie zada, iż taką przyprawę słomianą zmyśliłem na wyszydzenie staroświeczyzny, kiedy sobie wspomni na tarnosolis, płatki, których po dziś dzień kucharze do farbowania galaret i cukiernicy do farbowania cukrów używają; wszak te płatki są to zdziery starych koszul i pluder, które gaciami zowią, płóciennych; jeżeli mi kto nie wierzy niech sobie ich każe dać funt w korzennym sklepie, znajdzie między temi płatkami kołnierze od koszul i paski od gaci. Jeżeli powie, że te płatki, nim poszły do farby, wprzód musiały być czysto wyprane, to też uważyć powinien, że ogień, którym słoma do gęsi była palona, bardziej wyczyszczał wszelkie brudy niż woda płatki"

I jeszcze fragmencik (trudno się powstrzymać jak się to zacznie czytać) tym razem o zdrowym odżywianiu:

"Stawiano na stole przed potrawami w mięsne obiady jednę i drugą parę śledzi surowych na talerzach; tego panowie przed wszystkiemi potrawami jedli po dzwonku lub mniej, a to dla zaostrzenia apetytu, jak mieli podanie od doktorów, którzy, z obżarstwa panów spodziewając się chorób, doradzali im to, co psuło zdrowie, aby mieli kogo leczyć."
Jędrzej Kitowicz, "Opis obyczajów i zwyczajów za panowania Augusta III."

Smacznego!

Agnieszka

wtorek, 5 marca 2013

KOKTAJL ODROBINĘ BAGIENNY

Wiosna idzie, w okna zagląda słońce, człowiek spragniony jest świeżości.
Zaczyna się pora surowych koktajli, zwanych u nas ostatnio modnie smoothie. 
Dziś z przepisu Vegan Monkey z drobnymi zmianami - smak już wiosenny, kolor jeszcze trochę zimowy.

niedziela, 3 marca 2013

SZARLOTKA NA CZTERY RĘCE (TYLKO DLA DOROSŁYCH)

Po długich, długich namowach udało mi się przekonać Dominikę do wspólnego gotowania. To miała być szybka szarlotka, która przekonałaby mnie, że pieczenie ciast to nic strasznego. Komplikacje zaczęły się już na etapie ustalania co mam w domu. Miałam niewiele, w dodatku się rozchorowałam i jechanie do sklepu odpadało (zresztą nawet jeślibym pojechała, to gdzie w niedziele znalazłabym niesiarkowane rodzynki?). Dominika pojawiła się uzbrojona w młynek, rodzynki, migdały i przystąpiłyśmy do dzieła. Ale na wstępie oznajmiła, że sama kasza jaglana nie wystarczy, bo się nie sklei. Znalazłam resztki kaszy gryczanej. I zaczyna się pokaz, że ręczne mielenie to igraszka. Dominika oczy to wybałusza, to mruży, sapie, wzdycha, krzesło pod nią trzeszczy.  Nooo... niezłe to mielenie, myślę sobie. I niby to kurtuazyjnie proponuję, że pomogę.